czwartek, 18 kwietnia 2013

Dancong prawie-na-pewno-fenghuang

Próbka danconga, którą dostałem, jak mniemam jest tegorocznym feniksem - fenghuang dancong (凤凰 单从). Skłaniam się ku temu z tego względu, że mieli tą herbatę w dość rozsądnej cenie. Pozostałe były już wyższych lotów i spodziewam się, że to nie żadna z nich, gdyż smak ma dość dancongowo-banalny.

Zdjęcia dzisiaj zamieszczam w odwrotnej kolejności.




Nie pamiętam chińskiej nazwy owocu. Wygląda podobnie jak liczi, które da się u nas zakupić w puszkach, lub w całości w sklepach dużych sieci handlowych. Jest trochę inne w smaku. Przypomina mi trochę nasze polskie czerwone winogrona o małych, lekko cierpkich w smaku owocach i winnej słodkości.

Dancong niestety nie jest zbyt subtelny w smaku. Zbyt mało aromatyczny i słodki jak na danconga przy krótkich parzeniach, a zbyt szybko robi się cierpki, jeśli przedłużyć parzenie. Niski sort. meh...




Liście co prawda nie prezentują się najgorzej, ale brak intensywnego, słodkiego, owocowego aromatu.


Nothing special. 


Tak przy okazji feniksów (grupa nazywa się Fenghuang Chuanqi 凤凰传奇 "Legenda Feniksa"), oto jeden z większych chińskich hitów muzycznych utrzymujący się już chyba trzeci rok z rzędu, który puszczają we wszystkich sklepach, herbaciarniach, aptekach, etc. (zaraz obok gangnam style):

凤凰传奇 - 最炫民族风


Możecie się rozejrzeć za innymi wykonaniami, np. Hong Yue 红月.





wtorek, 16 kwietnia 2013

Lao Tie Guanyin 2008

Nie mogę się pochwalić zbyt wielkimi doświadczeniami z LTG, niestety. Nadal piłem ich zbyt mało, żeby mieć większe rozeznanie, jak choćby przy sheng puerach, yancha czy zielonych, które przepiłem już (hekto?)litrami. Czarnych nie liczę, bo poza zalewajkami rzadko mam z nimi do czynienia.

Od pobytu w Chinach trochę zwiększyłem swoje doświadczenie, jeśli chodzi o LTG, który na rodzimym rynku jest raczej niedostępny. Wszedłem w posiadanie zaledwie trzech rodzajów, ale przepiłem go trochę więcej w herbaciarniach. Przypadł mi bardziej do gustu, niż standardowy, świeży, zielony TGY, który jest o niskim stopniu oksydacji i tylko minimalnie podprażany (jako standardowy element produkcji).




Pięcioletni TGY wydaje się być bardziej palony, niż jego starszy poprzednik. Ma słodszy, miodowy zapach. Aromat wskazuje zdecydowanie na bardziej prażony (przez podkreślenie chcę zwrócić uwagę na bardzo mocne podkreślenie tego znaczenie, ze szczególnym uwzględnieniem zapachu dymu i węgla drzewnego, oraz słodkiego zapachu palonych liści, który tak bardzo lubię). Zawsze się zastanawiam skąd bierze się taki cudowny aromat przy paleniu herbaty, dosłownie jakby podczas prażenia z liści sączyła się cukrowa rosa, albo jakby ktoś wrzucał do każdego kosza przy transporcie liści po plastrze miodu.




Pomimo "gorszej" jakości tego LTGY (gorszej, gdyż sprzedawczyni zapewniała mnie, że pomimo iż oba są dobre, starszy jest na pewno lepszy i ona osobiście go preferuje - cena nieznacznie różna, więc to nie gra większej roli) chyba bardziej przypada mi do gustu. Aczkolwiek, jak już kiedyś (czy było to zaledwie jeden/dwa wpisy temu), wspominałem mocniejsze prażenie herbaty, aczkolwiek wiąże się z ryzykiem zupełnego jej zepsucia i jest ryzykowne, jest też sposobem na ulepszenie jej, jeśli ma mało interesujący smak - poprzez wyciągnięcie z niej tej słodkości i dodatek miłego dymnego charakteru (pod warunkiem, że nie jest totalnie spalona, co też się zdarza - ale o tej anegdocie wspomnę kiedy indziej). 



Napar nie jest szczególnie ciemny, acz wydaje mi się mocniejszy niż w przypadku 7 letniego LTGY. Zachowuje się słodki posmak miodu i karmelu. Tieguaninowe, owocowo-kwiatowe nuty są mniej obecne niż w poprzedniku. Co niektórzy mogą policzyć za minus tej herbacie.




(teraz będzie trochę dłuższy akapit, więc jak nie interesuje was buddyzm w Chinach, to możecie spokojnie ominąć :)

Jeszcze szybki (powiedzmy...) wtręt. W małej buddyjskiej świątyni, o której wspomniałem przy poście o Qing Ming, w ramach bierz-co-chcesz-za-co-łaska odkopałem ze stosu różnych książeczek, książek, kalendarzy, płyt CD, itp. kilka zeszycików z modlitwami, coś co jeszcze będę musiał zidentyfikować (ale przypomina mi coś w stylu naszej nowenny - zawiera bowiem modlitwy i kalendarzyk do odhaczania dni) oraz tą interesującą sutrę. Szczerze mówiąc trochę mnie ona skonsternowała, bo najpierw w ogóle jej nie skojarzyłem (co nie jest też jakąś wielką ujmą dla mnie, bo nie uważam się za znawcę buddyzmu), a potem nie mogłem się nigdzie jej doszukać. Teoretycznie powinna się zaliczać do jakiejś później uznanej sutry z Sutta Pitaka. Czyli nic mi to nie pomaga, bo jeśli nie ma Indyjskiego pochodzenia, to raczej ciężko ją by było znaleźć na jakiejś liście. Zaczyna się kazaniem Anandy dla zgrupowania 1250 istot. Chińska nazwa to 三世因果经. Dosłownie znaczy to mniej więcej "Sutra Trzech Generacji Karmy", lub zamiast "Karma" można by użyć "Przyczyny i Skutku" (co de facto jest bardziej literalnym tłumaczeniem znaków 因 i 果 - przyczyna i owoc, skutek). Z tego co znalazłem istnieją jej angielskie tłumaczenia, gdzie właśnie figuruje jako "Cause and Effect Sutra". Problem stanowi to, że pomimo swej gigantycznej popularności w Chinach (jej wersje dostępne są w każdej świątyni, nawet za darmo), to poza nimi, jak się orientowałem, jest znana jeszcze w Japonii (i mniemam, aczkolwiek nie znalazłem źródeł, że również w Korei). 
Na chińskich forach z tego co sprawdzałem, niektórzy pytają się o to, czy jest to autentyczna sutra (w j. chińskim nazwa wskazuje na jej kanoniczność poprzez użycie 经). Większość, "głos ludu", który jednak nie jest jednoznaczny z opinią specjalistów, wskazuje, że nie ma co wątpić w jej ortodoksyjność. Zakładam jednak, że statystyczny chiński buddysta, niczym statystyczny polski katolik, ma małe pojęcie o krytyce/egzegezie pism, z których korzysta. Te ważniejsze głosy przebijające się gdzieniegdzie świadczą, że jest to heterodoksyjna sutra, powstała za dynastii Qing (chińskie i angielskie źródła o tym mówią), napisana przez mnicha, który prawdopodobnie nazywał się Fo Yao (to imię pojawiło się już tylko na angielskim forum i nie znalazłem go w chińskich źródłach i obawiam się, że to ślepy trop). Jednak chińskie sensus fidelium nie jest całkowicie mylne, gdyż jak jednak powtarza większość: pomimo swej heterodoksyjności i nie zaliczania się w zbiór sutr, nie jest sprzeczna z prawem (法) a jedynie nie prowadzi do takiego rozwoju jak inne pisma - jest dobra przy rozpoczęciu drogi (Buddy). Anglojęzyczne forum jest oczywiście bardziej sceptyczne i forumowicze zakładają wprost: jest to fałszywa sutra i przysłania dharmę (widać na zachodzie mamy jeszcze ten neoficki zapał ortodoksów buddyjskich :). Natrafiłem jednak w chińskiej sieci na krążący, przeklejany tekst o szkodliwości tej sutry, ale przypomina to bardziej anegdotyczne, niż rzeczywiście historyczno-krytyczne opracowanie. Coś pewnie jak nasze "natankowe" teksty o tym jak to w szkaplerzach Jezuitów są pentagramy i satanistyczne symbole :) Tak więc znalazłem w pewnym stopniu zadowalające odpowiedzi, aczkolwiek jeszcze chętnie będę śledził tą sprawę, gdyż zainteresowały mnie trochę bardziej dzieje tej "sutry" (szczerze mówiąc bardziej niż jej sama treść).

Ciekawy jest też druk na okładce, który prezentuje bardzo zainkulturowaną buddyjską ikonografię, inną niż ta obecna w buddyzmie tybetańskim. Ale może o tym kiedyś, jak się czegoś więcej dowiem.

wtorek, 9 kwietnia 2013

Jin Jun Mei

Kolejna z próbek, które niedawno otrzymałem przy zaopatrywaniu się w czarne herbaty (został mi jeszcze dancong, na moje nieszczęście nie pamiętam jaki...).

Moje doświadczenie z hong cha, jak już kiedyś wspominałem jest ubogie, gdyż wydają mi się bardzo podobne. Poza może jakimiś bardzo wyjątkowymi herbatami, które zwalają z nóg, lub mają szczególnie wyróżniający się smak.

Nie mam też doświadczenia z Jin Jun Meiem. Poza tym, że byłem nim okazjonalnie częstowany w herbaciarniach. Nie posiadam szczegółowej wiedzy odnośnie tej herbaty - stricte encyklopedyczne, ogólnodostępne informacje. Stosunkowo młody gatunek herbaty - pierwszy raz produkcja ruszyła w 2005 roku. Nazwę bym przetłumaczył jako "złote brwi ogiera". Pochodzi z Wuyi, jak jej brat Xiazhong. Według Baidu regiony uprawy są na wysokości 1200-1800 m. n.p.m. Na pewno moja wersja nie jest z wysoko usytuowanych górskich ogrodów herbacianych. Pewnie jakieś młodsze plantacja z okolic Wuyi. Peryferyjna herbata z nizin. Nie oznacza to, że to coś złego. Już tereny od ok. 300 metrów w okolicach Wuyi, gdzie są plantacje tej herbaty są pod specjalną ochroną.





Liście wyglądają raczej regulaminowo. Długie, cienkie, pozawijane, bez włosków, złoto-brązowe. Nie wydaje mi się, żeby zapach był szczególnie wyróżniający się.

Po zaparzeniu przypominają długie brązowe igiełki. Spotkałem się z określeniem golden needles, ale jakoś nie przyszło mi to na myśl przy ich oglądaniu. Raczej bronze needles.




Napar również w kolorze brązu. Przypomina mi bardzo czerwoną miedź, bardzo cenioną jeśli chodzi o sztukę robienia kadzielnic.





Smak słodkawy, z cierpkością charakterystyczną dla hongcha. Kwiatowy, lekko korzenny. Przywodzi na myśl gorzkie przyprawy. Trochę drewniany.





niedziela, 7 kwietnia 2013

Bi Luo Chun 2013 mingqian

Nigdy nie uważałem się za super miłośnika zielonych. Doceniam je i bardzo sobie cenie ich smak, jednak dla mnie zawsze był zbyt ulotny, efemeryczny. Nie mają potencjału ani na zbyt wiele parzeń, ani na przechowywanie. Są to herbaty chwili. Trzeba się z nimi delikatnie i dokładnie obchodzić. Dodatkowo w znacznej mierze wychładzają organizm, a ja lubię być raczej otulany ciepłą mgiełką herbaty. Oczywiście, miłe oku jest oglądanie całego spektaklu gdy w szklanym naczyniu tańczą młode pąki, a liście long jinga gonią się w wirze niczym smoki walczące na nieboskłonie. Szybko jednak w wyczerpaniu opadają na dno i wielu bitw nie są w stanie stoczyć. Nie to co wielkie, grube, puszyste liście puerowe z drzew, które pamiętają jeszcze ostatnich cesarzy, upadki i powstawania nowych dynastii. Stojące pośród popękanych skał i pustych świątyń. Dostojne w swej postawie, spokojne i przede wszystkim cierpliwie. Ich korzenie już niejedne fundamenty skruszyły i niejedno pokolenie farmerów jeszcze przetrwa.

Nie potrafię odnaleźć tej szlachetności i mądrości w młodej herbacie (chyba, że mowa o matcha i koicha, ale wtedy to co nadaje sens herbacie to cała rytualna oprawa i, przede wszystkim, spotkanie osób, tworzenie communitas, przypominające wręcz agape). Potrafię docenić jednak ich świerzość i wkład pracy producentów herbaty, czy wręcz gospodarzy (określenie "producent" niesie ze sobą zbyt dużo skojarzeń z uprzemysłowioną, zmechanizowaną pracą, a tu mamy do czynienia bardziej ze współ-pracą, relacją personalną pomiędzy rolnikiem a ziemią, dającą swoje owoce w zamian za opiekę nad nią). Na myśl przychodzą mi do głowy od razu słowa wypowiedziane przez rolnika z Tajwanu w "The Meaning of Tea":




Ten powrót do natury przy czarce z herbaty jest tutaj w Chinach pewnym wybawieniem. Przede wszystkim od zgiełku, hałasu, zanieczyszczenia (śmieciami, dźwiękiem, światłem), betonu, stali. Miasta niczym żywe organizmy rosną i przesuwają się. Czasem jakieś fragmenty wewnątrz starzeją się, usychają, wyludniają i na końcu umierają, by na ich miejscu powstała nowa tkanka miejska w postaci centrów handlowych czy trzydziesto-piętrowych budynków mieszkalnych.






Herbata daje luksus powrotu do natury. Do pierwotnego miejsca spotkania człowieka z ziemią, dawczynią życia. Daje ona człowiekowi pożywienie, jak i schronienie. W pierwotnych wspólnotach ludzkich oranie ziemi było tabu, wiązało się z gwałceniem, przemocą na matce, która daje życie i karmi.  Nie trzeba się odwoływać do mądrości chińskich klasyków. Na rodzimym gruncie Tischner zauważył problem wiążący się z zagrożeniem ze strony współczesnego społeczeństwa, które gwałtem wydziera ziemi jej owoce, tworząc z niej fabrykę, a w relacjach z człowiekiem prowadzi do jej całkowitej reifikacji. Nie można już mówić o współpracy. Ziemia zostaje zagłuszona i zamknięta pod grubymi warstwami betonu. Rzadko możemy dostrzec gdzieś jakiś przebłysk nadziei. Choćby dzisiaj znalazłem na mojej zapylonej, zabetonowanej i ogrodzonej murami ulicy pęki poziomek.




Kończąc już mój rage przeciwko chińskiej urbanistyce będę przechodził do konkretnej herbaty. Aczkolwiek mógłbym wtrącić swoje trzy grosze odnośnie ekonomii i rynku herbat. Powstrzymując się jednak od ocen podaję linka do mojego tekstu o herbatach mingqian i dodam, że w tym roku zbiory zaczęły się wyjątkowo wcześnie, ze względu na ładną pogodę (uśmiecham się tutaj do moich czytelników w Polsce). Zatem nie dość, że mamy herbat więcej, to popyt mniejszy, ceny niższe. Dobrze dla nas, źle dla rolników. Niestety - ktoś zyskuje, ktoś traci. Równowaga musi być.

W swoich zbiorach miałem dwie próbki Bi Luo Chuna. Jedna spora na dwie porcje, pierwsze zbiory mingqian (jeden pączek, bez listków) z nizinnych okolic Taihu. Dzisiejsza próbka, którą musiałem zużyć w całości, była już z wyższych regionów. Liście bardzo drobne, pięknie zwinięte jak maleńkie ślimaczki, pokryte delikatnym puchem.






Liście wrzucam oczywiście do naczynia napełnionego wodą, gdyż są bardzo delikatne i zalewanie ich bezpośrednio strumieniem gorącej wody mogłoby je uszkodzić. Przez chwilę robię delikatne koliste ruchy naczyniem, by liście jak najdłuższą drogą wędrowały na dno. Następnie przelewam wszystko do przygotowanego gongdaobeia. W pierwszych parzeniach nie korzystam z sitka, więc oczywiście wpadają mi pojedyncze pączki herbaciane.










Aromat jak i smak niesłychanie świeży. W moim odczuciu bardziej kwiatowy niż owocowy. Bardzo intensywny (stąd w końcu nazwa). Wyczuwam delikatny zapach świeżej ryby. Kojarzy mi się lekko z tranem. Nie jest to jednak irytująca rybia woń, raczej miłe wspomnienie wody i ryb. Niekoniecznie morski - może jezioro, staw. Flora wodna. Można to porównać do spaceru po parku - woda, trzcina, lilie, ryby zmierzające w nieodgadnionych kierunkach; z drugiej strony młoda trawa, kwiaty. 




Przerzuciłem się również z ruyao na porcelanę, gdyż lepiej widać zmiany w herbacie, jak i, uważam, nadaje lepszego nastroju. 


 nie morskie bałwany
lecz bystry potok z Qinling
szumi w głowie

Udało mi się wyciągnąć dużo parzeń. Ale to już moje przyzwyczajenie. Uważam, że dobrze zatrzymać się na czterech. Może pozostać niedosyt, ale przecież o to chodzi. Herbata powinna być naparem prostym, nie aroganckim (co zarzucał zachodniej kulturze wina Okakura Kakuzo). Daje nam z siebie wszystko w kilku łykach. Od naszego serca zależy to, czy będziemy potrafili to odkryć. Siłą tego nie wydrzemy. Jeśli nasze myśli będą daleko, będziemy rozkojarzeni, zdenerwowani, niecierpliwi, herbata z najwyższej półki nas nie zaspokoi.




sobota, 6 kwietnia 2013

Lao Tie Guan Yin 2006

Ostatnio zaopatrzyłem się w dwa starsze Tie Guan Yin (nie licząc w kugua). Jeden 5, drugi 7 letni. Obu smakowałem w herbaciarni, jednak nie za wiele spamiętałem z moich wrażeń.




Dzisiaj przetestowałem 7 letniego. Oba są prażona w bardzo niskim stopniu. Zaledwie podprażane co roku, żeby podtrzymywały smak i żeby nie kwaśniały przez nagromadzenie wilgoci. Sądzę, że w Krakowie ten proces nie będzie potrzebny.




Liście w rozgrzanym naczyniu z palonej duan ni mają intensywny słodkawy zapach. Delikatnie czekoladowy. Może bardziej jak owoce w czekoladzie. Słodkie i lekko kwaskowate. 

Smak kwiatowy. Znajoma powiedziała, że lekko orzechowy. Bliżej mu zielonym, świeżym TGY niż prażonym. Delikatne prażenie bardziej wzbogaca smak. Nie wydaje się, żeby zabijał tradycyjny smak TGY. Raczej dodaje mu pewnych walorów, elementów, których wcześniej nie miał. Bardziej bym mówił o mlecznej czekoladzie niż ciężkiej, gorzkiej. Pozostaje mleczna delikatność wulonga. 

Przy dłuższym parzeniu pojawia się delikatna goryczka. Gdy potrzymać herbatę dłużej w ustach pojawia się znienacka szokująca nuta. To musi być wędzona ryba. Zdecydowanie smak podwędzanego dymionego łososia lub makreli. Jest połączone z delikatną goryczką utrzymującą się na samym tyle języka i w gardle. 

Liście można potrzymać trochę dłużej, żeby wyciągnąć więcej z tej herbaty. Pojawi się goryczka, lecz jeśli będzie to jedno z późniejszych parzeń, cierpkość nie będzie dokuczliwa. Jest to bardzo dobra herbata, ale chyba nie ma potrzeby wyciągania więcej niż 10 parzeń.



wadang

Dzisiaj odwiedziłem Shuyuannanmen, ulicę przy Bramie Południowej na której sprzedaje się kaligrafię, rzeczy do kaligrafii, antyki, etc. Udało mi się znaleźć książkę z zhuanshu 篆书. Jest to forma pisma chińskiego wykorzystywana na pieczęciach, która swoje korzenie ma aż w piśmie dynastii Zhou. Łudziłem się, że znajdę tam znaki, które zapisano na moim wadang. Tych samych znaków niestety nie znalazłem. Na szczęście ułatwiło mi to wyszukiwania dalszych śladów w internecie.





Trafiłem w końcu na stronę internetową, na której było wiele przykładów wadang wykopanych w Shaanxi.Tak więc podejrzewam, że na moje szczęście jest to wadang z dynastii Qing. Być może nawet nie takiej późnej. Napis więc głosi od lewej strony 屯美流远. Nie mam wciąż pojęcia co to znaczy. Mam problemy z rozszyfrowywaniem klasycznych sentencji. Czasem są zbyt enigmatyczne. Na pierwszy rzut oka pomyślałem, że może to coś w stylu pięknego strumienia płynącego daleko od wioski. Ale na stronie na której to znalazłem było napisane, że zinterpretowali to jako 流德屯美, gdzie 屯美 znaczyłoby tyle co 纯美 (czyste piękno?). Przetłumaczyłbym to tak: krzewienie (lub coś bardziej związanego ze strumieniem - rozlewanie?) wartości (moralności) jest prawdziwie piękne? Nie mam pojęcia czy jest to trafne. Chyba w przekładach z chińskiego trzeba się bardziej trzymać poetyckości tekstu niż dosłowności (św. Hieronimowi by się to chyba spodobało). Mi takie tłumaczenie może pasować.





piątek, 5 kwietnia 2013

Qing Ming Jie

Wczoraj, 4 kwietnia, było święto Qing Ming. Zwane niekiedy "świętem światłości", czy "świętem pielęgnowania grobów". Niestety pogoda była dość depresyjna i ponura, choć być może pasująca na takie właśnie święto. Postanowiłem więc odwiedzić miejską świątynię taoistyczną Ośmiu Nieśmiertelnych (Ba Xian). Przy okazji zahaczając o targ staroci, gdzie każdy się stara wycisnąć ode mnie całą kasę. Na szczęście staram się na take wypady zabierać minimum, żeby się jakoś ograniczać. I tak się kończy w ten sposób, że zostaje mi tylko parę kuaiów na opłatę na autobus plus metro.




Po drodze odwiedziłem jeszcze małą świątynię buddyjską ukrytą pomiędzy wieżowcami a placami budowy. Była to chwila wytchnienia i odpoczynku dla ducha, z tego względu, że świątynia ta posiadała bardzo ładny i klimatyczny ogród na dziedzińcu, przesiąknięty wręcz chan.





W tym momencie nawet deszcz zdarzał się nie przeszkadzać. Po jakichś 15 minutach wytchnienia poszedłem dalej.

Po drodze można było zobaczyć więcej niż zazwyczaj stoisk z ofiarami dla umarłych (sztuczne pieniądze, papierowe monety, ubrania, itp.) Zazwyczaj jest ich najwięcej na ulicy przy wschodniej ścianie Ba Xian. Tym razem te stoiska wyrastały prawie wszędzie. Nawet u mnie na ulicy stoi jedno od jakichś trzech dni.



Doszedłem w końcu do targu staroci, który prowadzi bezpośrednio do głównego wejścia świątyni. Ze względu na deszcz i dość późną popołudniową porę znaczna część stoisk była już zamknięta.



Udało mi się jednak znaleźć to czego szukałem. Mianowicie ceramiczne płytki na dach. Ozdobne wykończenia dachówek umieszczane na samym końcu. Tak zwane wadang (瓦当). Ich historia jest dość długa. Zdaje się, że pierwsze pojawiły się za czasów dynastii Tang. Niektórzy ze sprzedawców twierdzą, że posiadają takowe. Nie jestem specjalistą, więc nie jestem w stanie tego zweryfikować. Nie rzucałem się więc też na takie smakołyki, które chodzą za nie bagatela 500 yuanów. Płytki poniżej udało mi się stargować do 40 yuanów. Biorąc pod uwagę, że chciał początkowo jakieś 140 uważam to za w miarę udany zakup. Sprzedawca twierdził, że są z epoki Qing. Dla mnie równie dobrze mogą być z okresu Republiki. Naprawdę nie jest to w tym momencie aż tak istotne jeśli są w dobrym stanie i ładnie wyglądają.


Świątynia Ba Xian na początku świeciła pustkami. Jest za późno dla turystów, a uroczystości jeszcze się nie zaczęły. Sądzę też, że pogoda miała wpływ na liczbę obecnych. Biorąc pod uwagę, że miasto ma 8 milionów mieszkańców, a to największa świątynia w mieście (nie uwzględniam tych, które są kilka kilometrów za miastem i są mega-świątyniami, lecz bardziej funkcjonują jako atrakcje turystyczne niż miejsca kultu), to ilość zainteresowanych celebracją Qing Ming na miejscu była znikoma (może 30-40 osób). Pewnie też większość, która miała możliwość wolała jechać na cmentarz za miasto.



Deszcz skutecznie rozproszył wiernych. Wydaje się, że tylko jeden tradycjonalista jest na tyle zdeterminowany, żeby podążać tao. Zresztą, czymże jest taka mżawka na drodze ku nieśmiertelności?



Właściwe palenie ofiar dla zmarłych zaczęło się jakąś godzinę po rozpoczęciu liturgii. Szczerze mówiąc byłem świadkiem paru dziwnych i nieprzyjemnych ekscesów pomiędzy ludźmi. Przykre jest kiedy zdarzają się takie rzeczy. Ale jak można się przekonać w każdej tradycji religijnej znajdą się osoby, które znajdą powód do ubliżenia bliźnim bez powodu. Niestety będąc w Chinach czar religii Wschodu, który w duchu pewnego orientalizmu jest u nas nadal do pewnego stopnia idealizowany, dość szybko pryska. Powrót do lektury Ericha Fromma po tych doświadczeniach może tylko wywołać lekki uśmieszek na twarzy. Wydaje się, że dzisiaj religijność Chińczyków przynajmniej, jest w nie mniejszym stopniu nastawiona na "mieć" niż nasza Zachodnia. Niestety. Gdzie się nie obejrzeć konsumpcjonizm pełną gębą. Na szczęście jeszcze czasem można natrafić na takie świątynie jak ta mała buddyjska, ukryte pomiędzy budynkami i zapomniane przez turystów, gdzie można faktycznie odpocząć od zgiełku. Ale to samo tyczy się naszych miast. Zawsze lubiłem stare puste kościoły z grzybami na ścianach i figurami świętych, z których farba odeszła 50 lat temu. Gdzie jeszcze dało się wyczuć w drewnianych ławkach zapach kadzidła, którymi przesiąknęło przez dziesiątki lat.




Nie doczekałem końca ceremonii bo zaczęło się ściemniać. A że wydałem to co mógłbym wydać na taksówkę, musiałem się spieszyć na autobus. Targ był już zupełnie opuszczony.


...no prawie.



Było Qing Ming. Miała być zielona herbata. Niestety. Dla mnie taka pogoda zupełnie nie do zielonych. Dlatego postanowiłem zrobić wieczorny test Shui Xiana. Zakupiłem ostatnimi czasy trzy wersje. Gao Huo (高火 - mocno palony) Shui Xian oraz dwa lekko palone (z czego jeden zhengshan). Oczywiście wszystko ubiegłoroczne.

Mocno prażony (dosłownie: wysoko palony) shui xian. Zapach dość ciężki, wyraźny. Jak w większości mocno palonych yancha. Zdecydowanie słodki. Aromat palonego drzewa i węgla drzewnego. Jak zapach dogaszanego ogniska.




Ciemna czysta barwa starej irlandzkiej whisky (bo szczerze mówiąc nie znam szkockich, ani amerykańskich). Palony smak dominuje przygaszając pozostałe nuty. Drewniana goryczka przeważa słodkość.

Kolejny Shui Xian mało palony był lekkim zawodem już na samym początku. Liście duże, ale obecne "sianko" - dużo szypułek i pozostałości liści. Kiepska selekcja. Kwaskowaty zapach, co wskazywałoby na kiepską obróbkę. Może za długo liście leżały przed wysuszeniem. Zdaje się, że musiały się wręcz "zakisić" trochę. Coś jak psujące się owoce, może jabłka.


Po wrzuceniu do rozgrzanego i wilgotnego yixinga rozbłyska chwilowa nadzieja. Pojawia się co prawda kwaśny aromat, ale również słodkość, a wszystko to przybrane przede wszystkim zapachem kawy. Jeśli ma to być kwaskowatość palonej kawy, nie mam nic przeciwko.


Niestety sam napar z powrotem sprowadza mnie na ziemię. Mało interesujący, płytki, kwaskowaty, nudny. Poniżej przeciętnej. Mokre liście znów biją kwaskowatością, zapach psujących się owoców, trochę octu. Niefajnie... Aromat kawy wywołał niepotrzebne nadzieje. Po 3 parzeniach się nudzi. Bardzo słabo. Koszt: 25 yuanów za 50 gram + puszka gratis (+2 próbki jin jun mei). Drugi raz i tak bym tego nie kupił.

Shui Xian Zhengshan mało palony.

Liście na pierwszy rzut oka lepsze. Bardziej poskręcane, więc dają złudzenie, że są mniejsze od poprzednich. Nic bardziej mylnego. Ładne jasne tipsy, bez siana. Wydaje się równomierniej palony niż poprzedni. Ma ładny ciemny kolor (nie tak ciemny jak gao huo). Pierwsze pociągnięcie nosem od razu wskazuje na doskonalszą metodę produkcji tej herbaty. Genialny aromat porządnej gorzkiej czekolady. Nie jest to jednak mocna, drażniąca goryczka. Przebija karmelowa słodkość pieszcząca receptory węchu. Wręcz chciałoby się je zjeść.



Ta herbata ma rzeczywiście lekko kawowy posmak. Chciałoby się powiedzieć, że kojarzy się ze słodką czarną kawą. Albo z cukierkami kopiko, które były zmorą mojego dzieciństwa - zawsze kusiło mnie, żeby je zjeść, a potem okazywały się wielkim rozczarowaniem. Na szczęście tym razem nie było żadnego rozczarowania. Wszystko co było w tej herbacie było zrównoważone i w świetny sposób oddawało to co miało oddawać. Nie powiedziałbym, żeby było za dużo goryczki, kwaskowatości czy słodkości (chociaż w tym przypadku, jej nigdy nie za wiele). Mógłbym zaryzykować stwierdzenie, że jeszcze czegoś tej herbacie brakowało do doskonałości. Ale nie jest ona najdroższą herbatą i jest też dość młoda. Może należałoby dać jej szanse i potrzymać ze trzy lata, żeby się przekonać, czy ma potencjał na dłuższy storage.


Podsumowując:


U samej góry wygrany. Zhengshan Shui Xian mało palony (zresztą kupiony u mojego najlepszego dostawcy herbat z wyższej półki). Ocena 8/10 (był wyśmienity, ale mógł być lepszy). Gao Huo Shui Xian. (prawy dół) Normalny, bez rewelacji ale dobry. Ocena 5-/10 (fakt, że był mocno palony to trochę oszukiwanie bo nie można wyczuć niektórych ciekawych elementów w herbacie). Shui Xian mało palony z niższej półki (lewy dół): 3-/10. Niestety nie zasługuje na więcej. Mógłbym w zasadzie dać dwa, ale liczę na to, że są gorsze herbaty - może jak kupię Da Hong Pao po 50 yuanów za jin (pół kilo) to wtedy będę musiał zwiększyć skalę. Oceny są czysto subiektywne. Nie wykluczam, że ktoś ma inne gusta.


Teraz już od najgorszego do najlepszego (zaczynając od lewej). Mało palony Shui Xian, Gao Huo Shui Xian, Zheng Shan Shui Xian. O dziwo oba mało palone Shui Xiany mają pozornie podobne liście. Większe i wcale nie aż takie delikatne (spokojnie się rozwarstwiają jak się poociera je w palcach). Jednakże wrażenia diametralnie różne.

Jeszcze w ramach epilogu.




Niestety nie udało mi się rozszyfrować co jest napisane na moim wadang. Sprzedawca, który nie znał klasycznego, poszedł się zapytać jakiegoś sąsiada i ten mu powiedział, że napisane tam jest 永通万国. Był to napis szczególnie obecny na starych monetach. Nie trzeba być jednak specjalistą od pisma chińskiego żeby wiedzieć, że zdecydowanie tam nie ma takiego napisu. Pierwszy znak (prawy górny róg) zawiera 川, więc początkowo podejrzewałem, że pierwszy znak to stare 汉. Drugi znak (prawy dół) zawiera chyba 羊 (przynajmniej mój współlokator tak twierdzi). Ostatni znak (lewy dół) przypomina w sumie trochę 美. Na liście tekstów często wypisywanych na wadang niestety nie znalazłem niczego co by pasowało w 100%. Podejrzewałem 汉并天下, jednak chyba zbyt się różni. Gdyby ktoś się poczuwał specjalistą od takich rzeczy, to bardzo chętnie wysłucham opinii :)